sobota, 5 grudnia 2015

Kopiejka Władysława Zygmuntowicza Wazy

Po długiej wirtualnej nieobecności powracam z moim nowym, dość nietypowym nabytkiem. Motywem nabycia tej monetki do kolekcji nie była - jak może ktoś mógłby sobie pomyśleć - chęć posiadania numizmatu w jakikolwiek sposób związanego z postacią Władysława IV Wazy. Owszem, z moim budżetem nie mam nawet co marzyć o licytowaniu na aukcjach wspaniałych monet talarowych czy dukatowych, które jako jedyne były bite za jego panowania w mennicach Rzeczypospolitej, w związku z uchwałą sejmową zakazującą bicia monety drobnej. Jednak moja chęć zapoznania się z tym numizmatycznym kuriozum (być może trochę przesadzam - są w naszej historii monety zdecydowanie bardziej osobliwe, jak choćby te z napisami hebrajskimi z okresu rozbicia dzielnicowego) wynikła z czegoś zupełnie innego.

Jakiś czas temu na jednym z forów kolekcjonerskich ktoś zamieścił wzmiankę o tzw. hołdzie ruskim z 1611 r., oceniając, że jest to ważne i pozytywne wydarzenie w naszej historii: oto wielka Ruś musiała ukorzyć się przed polskim władcą, kiedy Wazowie, wykorzystując zamęt nazywany okresem Wielkiej Smuty, zajęli w 1610 r. Moskwę i osadzili na tronie księcia Władysława. Ja zaoponowałem, wskazując na negatywne strony tego wydarzenia. Po pierwsze, skutkowało niechęcią Rosjan do nas, która niewątpliwie oddziaływała (oddziałuje?) przez długi czas po tym, jak w 1613 r. zamęt w państwie moskiewskim dobiegł końca. Drugi mój argument związany był z interpretacją polityczno-gospodarczej historii Rzeczypospolitej Obojga Narodów, tak jak chyba najpełniej wyłożył ją w swojej książce pt. "Fantomowe ciało króla" Jan Sowa. W świetle ustaleń licznych historyków, na których ten autor się powołuje, można uznać zajęcie Moskwy za przejaw niekorzystnej tendencji, jaką była ekspansja Rzeczypospolitej w kierunku wschodnim, którą z kolei można uzasadniać fatalnym kierunkiem polityki ekonomicznej, jaką obrało nasze państwo (a ściśle dominująca w nim politycznie grupa ludności) właściwie już w końcu XV w. Najkrócej, kierunek ten polegał na oparciu naszej gospodarki na produkcji płodów rolnych, głównie zbóż, oraz podstawowych surowców takich jak drewno, i sprzedawaniu ich za pośrednictwem portu gdańskiego oraz niderlandzkich kupców na Zachód. Sprawa jest dość powszechnie znana, jednak wydaje mi się, że wiele osób w Polsce po ukończeniu dwunastu klas szkół podstawowych i ponadpodstawowych żyje w przekonaniu, iż jeszcze za Jana III Sobieskiego, bijąc Turków pod Wiedniem, byliśmy nie lada potęgą, a wszystko zepsuło się dopiero później w epoce saskiej. Sowa pokazuje, jak bardzo przyjęty model gospodarczy sabotował nasz rozwój według modelu obranego przez państwa zachodnie, przytaczając bardzo mocne tezy głoszące, iż Rzeczpospolita była de facto gospodarczo kolonią w obrębie tworzącego się światowego systemu gospodarczego, a politycznie - trupem (w wersji ładniejszej: fantomem), i to już od czasu ustanowienia wolnej elekcji. Jako że trochę pokłóciłem się na wspomnianym forum z wyznawcą naiwnej wersji naszej narodowej historii, zachęciło mnie to do uważnej lektury liczącej ponad pięćset stron książki Sowy, a także nabycia i zaprezentowania kopiejki księcia Władysława Zygmuntowicza. Dlatego dzisiejszy wpis będzie miał dwie części: pierwszą, jak zawsze, numizmatyczną oraz drugą, przybliżającą nieco mój pogląd na (bez)sensowność całego przedsięwzięcia, którego owocem jest prezentowany numizmat.

Kopiejki z tytulaturą Władysława Zygmuntowicza Wazy bito w latach 1610-1612 głównie w mennicy w Moskwie, po tym jak w sierpniu 1610 r. zawarto porozumienie między Dumą i polskimi najeźdźcami w sprawie osadzenia na carskim tronie czternastoletniego Władysława. Za Adamem Dylewskim wspomnę, że kopiejki te, bite w srebrze, miały wartością odpowiadać polskiemu półtorakowi (oczywiście jeszcze nie bitemu w postaci fizycznie istniejącej monety, ale wymienianemu już wówczas w dokumentach jako jednostka obrachunkowa). Monetki takie produkowano według starej ruskiej technologii, a mianowicie z odcinanych z drutu srebrnego i rozklepywanych kawałków, przez co - jak widzimy na poniższych zdjęciach - ich kształt daleki był od kolistego. Często nazywa się je zresztą potocznie "łezkami". Dodam, że jeszcze nie miałem w swoim zbiorze tak drobnego numizmatu. Waży zaledwie 0,62g (katalogowo 0,68g), a jego wymiary to ok. 14x11mm. Istna pchełka. Dylewski pisze w swojej książce, że emisja początkowo przebiegała za zgodą Dumy, potem jednak sytuacja zaczęła się komplikować - ostatecznie doszło do obrabowania skarbca przez polską załogę, która zamknęła się na Kremlu, oblężona przez wojsko ruskie. Polski emitent dodatkowo zaniżył wagę i próbę tych monet, co nie zdarzyło się przez wcześniejsze sto lat(!). Kopiejki Władysława bito do maja 1612 r. Oto, jak moneta prezentuje się w znacznym powiększeniu:

AWERS: beznapisowy, wizerunek jeźdźca z włócznią


REWERS: CAR I WIELKIJ KNAZ' WLADISLAW ZIGIMONTOWICZ WSIEJA RUSI


Powyższą tytulaturę przytaczam za Dylewskim "w ciemno", gdyż pomimo znajomości współczesnej cyrylicy nie potrafię doszukać się tego napisu na monecie. Legenda rewersu jest zresztą ewidentnie niekompletna. To tyle w kwestiach numizmatycznych. Przejdźmy zatem do drugiej części, w której postaram się wytłumaczyć, czemu tak bezwzględnie krytykuję politykę Wazów, skutkiem czego na rzeczonym forum zostałem oskarżony o bycie pożytecznym idiotą Putina, sowieckim agentem i frajerem, który nie zauważył, że żyjemy w wolnym kraju i nie musimy przejmować się tym, co inni o nas myślą. Pominę pewien argument, którego użyłem w dyskusji, gdyż jest on silnie subiektywny - mianowicie, że w granicach rozsądku warto być przyzwoitym chyba również na poziomie relacji między narodami. Zbrojnego wkroczenia do Moskwy nie jestem w stanie uznać za przykład wojny sprawiedliwej. Ten dylemat pozostawiam osobistemu osądowi czytelnika. Uważam, że dysponuję znacznie istotniejszymi i obiektywnymi argumentami.

Zacznę od tego, że nie zamierzam wyżywać się na Wazach - przecież zgodnie ze statutami henrykowskimi legalnie mogli oni dysponować armią składającą się z maksymalnie trzech tysięcy żołnierzy(!). Przeciętny magnat posiadał armię stanowiącą wielokrotność tej liczby. Więc jak tu mówić w ogóle o polityce zagranicznej polsko-litewskiego monarchy? W jaki sposób doszło do tej absurdalnej sytuacji, w której król był primus inter pares wśród możnej szlachty, a Radziwiłłowie, Sapiehowie i cała reszta posiadali de facto własne państwa, prowadząc samodzielną politykę, nierzadko sprzeczną z interesami Rzeczypospolitej? Nie można wskazać tu jednoznacznej cezury, gdyż mówimy o długotrwałych procesach, które zepchnęły państwo polsko-litewskie w osobliwą formę niebytu. Można jednak zaryzykować wskazanie pewnych konkretnych wydarzeń, które umożliwiły ów "rozwój niedorozwoju". Taką datą powinien być rok 1466, w którym uzyskaliśmy dostęp do portu w Gdańsku w wyniku wygranej wojny trzynastoletniej. Zapoczątkowało to proces ekonomicznego wzmacniania się zamożnej szlachty (magnaterii), która ostatecznie w kilka dekad wypracowała wyraźną przewagę nad szlachtą średnią, niwecząc szanse na rozwój nowoczesnej monarchii, jaką niósł ze sobą ruch egzekucyjny. Uzyskała bowiem możliwość transportu rzekami zbóż i korzystnej ich sprzedaży na Zachód w gdańskim porcie. Oczywiście nie wzięło się to znikąd: już w konstrukcji feudalizmu, jaki wykształcił się na ziemiach polskich w średniowieczu, tkwiły zalążki późniejszej hegemonii magnatów. Znacznie słabsze zobowiązania wasali wobec seniora (króla) czy zasada dziedziczenia przez nich posiadanych ziemi (własność alodialna zamiast lennej) sprawiły, że szybko znaczniejsza szlachta uzyskała przewagę nad pozostałymi klasami społecznymi, do czego nie doszło na Zachodzie. Mogła więc swobodnie dyktować warunki, na jakich zorganizowano rodzące się nowożytne państwo polskie. Postawiono na najprostsze źródło bogactwa: płody rolne i inne podstawowe surowce, jak na przykład drewno. W krajach na zachód od Łaby możni posiadacze ziemscy nie mieli tak łatwo - musieli uznać ugruntowaną pozycję mieszczan, respektować wolność uzyskaną przez chłopów, a przede wszystkim - pozostawać silnie podporządkowani władzy królewskiej. Nie opłacała im się również produkcja rolna - mniej było ziem pod uprawy, do tego brakowało darmowych rąk chłopów pańszczyźnianych. Odchodzono więc od upraw na rzecz bardziej wydajnej - i pozwalającej na pełniejsze zaspokojenie potrzeb żywieniowych populacji - hodowli. Kto chciał się bogacić, musiał kombinować - stawiano na handel morski, co zaowocowało gospodarczą potęgą najpierw miast północnych Włoch, a potem Portugalii, Niderlandów i Wielkiej Brytanii. Tutaj ciekawostka ważna w kontekście naszych rozważań: czy któryś z tych europejskich, a potem globalnych hegemonów był w swoich rdzennych granicach (o koloniach tutaj nie mówimy, bo to nie jest istotne) ogromnym powierzchniowo państwem "od morza do morza"? Ano właśnie...

Tymczasem na ziemiach Rzeczypospolitej począwszy od przełomu XV i XVI w. można szlachta podporządkowała sobie inne warstwy społeczne, a króla spacyfikowała do tego stopnia, że po wygaśnięciu dynastii Jagiellonów przestał on być tak naprawdę monarchą w pełnym tego słowa znaczeniu (w tej nieco bardziej skomplikowanej sprawie odsyłam do koncepcji dwóch ciał króla wykładanej w książce Sowy - tutaj napiszę jedynie, że zabrakło "politycznego ciała" króla, tego, które decydowało o potędze, majestacie i ciągłości monarchii; pozostało jedynie ciało fizyczne i śmiertelne). Wracając do kwestii ekonomicznych: wytworzył się fatalny w skutkach model gospodarki - ekstensywny, to znaczy oparty nie na wzroście wydajności, ale angażowaniu coraz większych zasobów. W tym przypadku chodziło o ręce do pracy, stąd drastyczny wzrost ucisku pańszczyźnianego chłopów od XVII w. (skutkującego poważnym spadkiem wydajności rolnictwa), oraz areał ziem uprawnych. Symptomem zaniechania dążenia do intensyfikacji rolnictwa i innych dziedzin gospodarki są statystyki importu towarów: magnaci nabywali na Zachodzie dobra luksusowe służące konsumpcji w "europejskim" stylu, zapominając całkiem o zbędnych z ich perspektywy innowacjach technologicznych, służących przykładowo poprawie efektywności upraw. I tu dochodzimy do problemu, od którego wyszliśmy: ekspansji na wschód. W opisanym wyżej kontekście logicznej - gospodarka o charakterze ekstensywnym tego potrzebowała - ale czy rzeczywiście korzystnej?

Wyobraźmy sobie przez chwilę, że można szlachta nie podporządkowała sobie reszty społeczeństwa i monarchy. Musiała podzielić się władzą z mieszczaństwem, zamiast - tak jak niestety było naprawdę w naszej historii - tłamsić je, wprowadzając szereg praw ograniczających drastycznie możliwość rozwoju miast, eliminując polskich kupców z obrotu handlowego z Niderlandami (w pewnym momencie prawnie zabroniono im prowadzenia handlu zagranicznego!), samodzielnie w swoich folwarkach prowadząc manufaktury, co sprawiło, że nie mógł powstać odpowiednio chłonny rynek towarów rzemieślniczych, czy wiążąc chłopów z ziemią, co uniemożliwiło ich napływ do miast i tworzenie się, wzorem Zachodu, wczesnego proletariatu. Czy wówczas Rzeczpospolita również parłaby na wschód? Pomijam tu kwestie drugorzędne, takie jak chęć Wazów do nawrócenia Rusi na katolicyzm. Być może w tak zarysowanej wersji historii losy naszej ojczyzny potoczyłyby się inaczej. Być może część szlachty, przy współpracy z mieszczaństwem, zwróciłaby uwagę na perspektywy, jakie otwierała, pogardzana w ramach kultury sarmackiej, żegluga morska? Wtedy może nie zadowolono by się częściowym podporządkowaniem Prus, ale - gdy była taka polityczna okazja w latach 20. XVI w. - ostatecznie zlikwidowano to państwo? Może dzięki rozwojowi handlu morskiego zwrócono by uwagę na zyski, jakie przynosi przemysł manufakturowy i poszlibyśmy szlakiem rozwoju, jaki obrała Szwecja? Powstałby przemysł, wczesny kapitalizm, a ziemie Polski nie stałyby się rolniczą kolonią Europy, co umożliwiłoby nam awans ze statusu tzw. "peryferii" (zgodnie z pojęciami teorii zależności), dostarczających "rdzeniowi" światowego systemu gospodarczego jedynie najmniej przetworzonych, a przez to dających najmniejsze bogactwo, towarów? Wszystko to gdybanie. Chciałem tylko zwrócić uwagę na to, że istnieją naprawdę ważkie argumenty (w książce Sowy jest ich naturalnie o wiele więcej, niż w tym bardzo skrótowym streszczeniu niektórych jego tez) przemawiające na rzecz opinii, że nie mamy czego świętować wspominając "hołd ruski". Owszem, byliśmy kolosem, ale na glinianych nogach. Dalsze losy Rzeczypospolitej większości z nas są dobrze znane. Upadek państwa polsko-litewskiego nie zaczął się jednak za panowania dynastii Wettinów. Kto nadal mi nie wierzy, niech poczyta książkę Sowy. Jest to naprawdę fascynująca lektura.